W sumie kiedy przylatywałem na Cypr, a to już było parę wiosen temu, pierwsze święta były dla mnie dziwne. Zamiast choinek były palmy, pluchę i wiatr zastąpił deszcz i silniejszy wiatr. Kurtki poszły w odstawkę i generalnie nie czuło się tego klimatu. Jedyny punkt wspólny to był brak śniegu, czego szczerze żałuję, bo biały puch to jedna z niewielu rzeczy, która budzi we mnie ten klimat. No i dzięki temu reklamy z ciężarówką pewnego napoju wyglądały bardziej realistycznie.
Nie jestem świątecznym typem. Znaczy, lubię atmosferę świąt, podoba mi się to, że ludzie na pięć minut nie rozmawiają o pracy, o przecenach, o tym, że sąsiad to kretyn, który zatruwa nam życie. Wszyscy są skupieni na rodzinnym gronie. Jednak ta otoczka, te renifery, mikołaje i całe to szaleństwo z czerwienią i bielą w tle, to nie jest coś, co do mnie przemawia. Jednak może to dlatego, że takim jestem pesymistycznym typem. Tak generalnie.
Dlaczego piszę o tym, gdy święta tak na dobre się nie rozpoczęły? Dlatego, gdyż już widzę ozdóbki i bombeczki. Lokale i domu coraz częściej są ozdobione lampkami niczym piękne pałace z baśni i opowieści. Szkoda tylko, że gdy patrzy się na to wszystko bliżej, to wychodzi strach i niepewność. Wiecie, o czym mówię i nie chcę pisać nazwy tego czegoś, gdyż zostało to odmienione przez wszystkie czasy i przypadki, że aż zbiera mi się na odruchy wymiotne.
Polityka pandemiczna tego kraju powinna w jednym rzędzie stać ze skeczami „Latającego Cyrku Monty Pythona”, choć częściej prócz śmiechu jest uczucie zażenowania, więc bardziej to „Kabaret pod Wyrwigroszem” (swoją drogą nie pomyślałem, że kiedykolwiek umieszczę obok siebie te dwie grupy). Minister Transportu, który zmienia zdanie częściej niż wskazówka na Twisterze, rodzice, którzy protestują, bo ich dzieci muszą nosić mase..pardon..kagańce. No i ja się im nie dziwię, szczerze powiedziawszy. Gdyby rząd przez miesiące nie forsował narracji, że dzieci to w sumie są niegroźne i ogólnie panują nad sytuacją, to mogłoby być inaczej.
A tak, wszyscy się budzą w innej rzeczywistości. Obróconej o 180 stopni.
Gdyby chociaż raz, człowiek w krawacie i białym kołnierzyku, wyszedł na mównicę i powiedział „Słuchajcie, jest słabo, jest źle, jak nie przestaniecie, to zamkniemy wszystko i na piwko czy kawkę to się przejdziecie kursorem po Google Maps” to może by to zadziałało. Tymczasem jak w tej komedii „Nikt nic nie wie”. Niezaszczepieni dalej będą oporni, a Ci, którzy się zaszczepili, mogą się czuć wykorzystani, by nie powiedzieć dosadniej, bo się szczepili, aby mieć odfajkowane. Niestety jednak ze świętego spokoju nici, bo rząd zmienił zdanie.
Jak znam cwaniactwo polityków, to nie zdziwię się, jak oni tylko będą czekać, aż w pełni skupimy się na świętach, by powiedzieć, że „dla dobra państwa i świątecznej atmosfery wprowadzamy lockdown”. Tak, wiecie, by spędzić czas w gronie rodzinnym, a nie jakimiś spacerami i łażeniem sobie głowę zawracać. Sprytne, a okrutne zarazem. Zabijemy wtedy ćwieka fałszerzom, którzy, choć często mają elokwencje „Gangu Olsena”, to potrafią wyprowadzić w pole stosowne służby.
Tak też zapewne miną nam święta. A dlaczego taki tytuł? Czy wieszczę apokalipsę, koniec świata, wróżby jakiejś Gryzeldy ze wsi Podkowice Małe? Nie.
Po prostu mam alergię na tę piosenkę i jej szczerze nienawidzę. A Wy zapewne liczyliście na opis katastrofy, prawda? Przykro mi.
Choć może się i jej doczekacie. Nazywa się ona „posiedzenie rządu”.
Zostaw swój komentarz: